logo
Strefa architekta - logowanie
EN
ZAWóD:ARCHITEKT
19.03.2023

Czuję się prześladowany

il.: nuonuo.
il.: nuonuo.

Tak – czuję się prześladowany. Przez kogo? Za chwilę wyjaśnię.

Ślad pierwszy. Zaczęło się od niewinnej prośby znajomej, abym obejrzał mieszkanie, które chciała kupić w pewnej warszawskiej kamienicy. Budynek znakomity – przykład przedwojennego modernizmu. Weszliśmy do środka. Ze smutkiem odkryłem, że w trakcie niedawnego remontu zniknął stamtąd klimat ówczesnej kawalerki. Zlikwidowano ściany pomiędzy przedpokojem, kuchnią a pokojem. W pokoju została tylko jedna „ustawna” ściana, a zajmowała ją... kanapa, na którą nie było przestrzeni gdzie indziej. Jedyne miejsce na stół gościnny wypadało akurat obok drzwi łazienki z toaletą. W kuchni nie mieściły się lodówka, zmywarka ani mikrofalówka, a do mieszkania o powierzchni 35 m² wchodziło się, ocierając biodrem o zlewozmywak.

Pani właścicielka nadmieniła nonszalancko, że to jej projekt, bo jest architektem wnętrz i zaprojektowała tych wnętrz „już bardzo dużo”. Zapytałem, którą architekturę kończyła, ujawniając jednocześnie własną profesję. Trochę się zmieszała, a następnie wydukała, że jest po... „kursach architektury wnętrz”.
Po opuszczeniu mieszkania wyjaśniłem znajomej moje obiekcje, szczerze żałując, że nie znalazła tego mieszkania wcześniej, przed jego „remontem”. Przy okazji zobaczyłem, jak „architektka po kursach” odjeżdża luksusowym samochodem, którego jedna lampa kosztuje tyle, co mój cały.

Ślad drugi. Jakiś czas później miałem spotkanie z podobno doświadczonym architektem, który na podstawie mojej koncepcji miał samodzielnie przygotować projekty budowlany i wykonawczy. Okazało się, że co prawda nie dysponuje uprawnieniami, ale ma za to... dużo inwencji. Moją koncepcję zmieszał z błotem. Stwierdził, że zaprojektuje to lepiej, a dodatkowo zaproponował, że za niewielką opłatą policzy i narysuje... konstrukcję budynku. Zbaraniałem, bo jak można być tak zadowolonym z własnej ignorancji? Na koniec okazało się jeszcze, że pracuje na „pożyczonym od kolegi” programie.

Ze współpracy nic oczywiście nie wyszło, ale mój klient – inwestor tego budynku – opowiedział mi później, że ów architekt był u niego z propozycją „lepszej i tańszej koncepcji”. Pojawił się też w urzędzie, gdzie złożyłem projekt budowlany, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie wykorzystałem jego pomysłu i nie naruszyłem tym samym przynależnych mu praw autorskich. Matko Boska!

Ślad trzeci. Umówił się ze mną potencjalny nowy klient. Był dziwnie nieufny, ale spotkanie zakończyliśmy pozytywnie. Wychodząc, już przy drzwiach frontowych, zaczął przestępować z nogi na nogę i w końcu powiedział, co go tak nurtuje... Okazało się, że realizuje jeszcze inny budynek i ma „trochę problemów z architektem”. Wyjaśniłem, że etyka zawodowa nie pozwala mi opiniować jego współpracy z innym architektem, ale mogę wysłuchać opowieści.

Otóż kilka lat wcześniej klient nie wiedział, gdzie szukać projektanta, i udał się w tym celu do urzędu dzielnicy, w którym polecono mu konkretną osobę. Architekt przyjął zlecenie, ale nie określił ceny usługi ani terminu wykonania projektu, a rozmowę skwitował słowami: „po co umowa, dogadamy się”.

Pierwszą część projektu, dotyczącą domu jednorodzinnego, przyniósł po dwóch latach (sic!). O dziwo, już z uzyskaną decyzją o pozwoleniu na budowę. Okazało się wtedy, że „pan architekt” nie ma uprawnień, a dokumentacja była podpisana przez osobę, której klient nie widział na oczy. Inwestor, zaniepokojony terminami i ciągłym brakiem chęci do podpisania umowy, zrezygnował z dalszej części współpracy. Architekt nie dał jednak za wygraną i… po upływie kolejnego roku przyniósł, oczywiście nieproszony, drugą część projektu (magazyn 400 m²). Tym razem ze szczegółowym opisem wykonanych usług. Projekt i swój kosztorys wcisnął 80-letniej matce klienta, której kazał podpisać „protokół przekazania projektu budowlanego”. Widziałem ten „projekt budowlany” – spełniał około 20% wymogów znanej nam „formy i zakresu”.

Jest sprawa czy nie ma sprawy? Te trzy sytuacje przypomniały mi się, kiedy trafiłem na przedwojenną notatkę o treści: „Starostwo Warszawa-Śródmieście skazało technika Władysława G. [w oryginale podane są nazwisko i adres] na 300 zł grzywny za trudnienie się zawodem architekta bez posiadania uprawnień”¹. A przecież wtedy nawet nie było Izby Architektów! Grzywnę nałożyło starostwo.

Był to dla mnie smutny dzień. Poczułem się prześladowany przez podszywające się pode mnie imitacje architektów. Z lewej flanki – „architekci wnętrz po kursach”, z prawej – absolwenci takiego samego Wydziału Architektury co ja, z których jeden projektuje bez uprawnień (przy okazji liczy i rysuje konstrukcje – a jak!) na prawdopodobnie kradzionym programie, a drugi ewidentnie naigrywa się z profesjonalizmu. Czy nie psuje to w sposób katastrofalny obrazu całego środowiska?

Ktoś powie: trzeba to zgłosić! Jak jednak udowodnić winę i... komu zgłosić? Każdy może projektować wnętrza i każdy może organizować kursy projektowania. Każdy absolwent wyższej uczelni architektonicznej uzyskuje tytuł architekta i może bez uprawnień projektować pod kierunkiem architekta uprawnionego. Ale jeżeli nie jest członkiem IARP, to jak na niego wpłynąć, żeby stosował się do zasad etyki zawodowej?

Opisane imitacje nie są architektami! Nie jestem w stanie pogodzić się z tym, co robią. Dlatego czuję się prześladowany za to, w co wierzę. Czy takie słowa jak honor, profesjonalizm, wiedza zawodowa, kultura osobista, odpowiedzialność, zasady – to dzisiaj tylko nic nieznaczące kombinacje liter? Szkoda, że wolny rynek w młodej polskiej demokracji wciąż daje tak namacalne dowody, że pieniądze można zarobić głównie na ludzkiej głupocie i nieszczęściu... ■

ŹRÓDŁO: Z:A 6(30)/2012


Piotr Glegoła

architekt IARP, zastępca przewodniczącego Rady MAOIA RP VI kadencji, w latach 2012–2018 członek Komisji Wydawniczej przy KRIA RP

rozumiem
Używamy plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z polityką plików cookies. Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce. Korzystając z tej strony wyrażasz na to zgodę.